Nie takie proste zasiedzenie…

Dawno temu w Oświęcimiu, jeszcze przed wojną i krótko po niej, mieszkały obok siebie dwie rodziny. Każda na swoim kawałku ziemi we własnym, małym domku.
Gdy zaczęło się uprzemysłowienie Oświęcimia jedna z nich przeprowadziła się do nowo wybudowanego mieszkania w bloku. W domku na krótko pomieszkał jeszcze dalszy kuzyn, po czym i on go opuścił i działka stała wolna.
35 lat później do Sądu Rejonowego w Oświęcimiu wpłynął wniosek o stwierdzenie, że sąsiadka, która pozostała na miejscu stała się właścicielką opuszczonej działki.
Wnioskodawczyni (nazwijmy ją panią Kowalską) twierdziła, że działka należy do niej, ponieważ tuż po wyprowadzce sąsiadów ogrodziła obie nieruchomości metalowym ogrodzeniem i rozpoczęła korzystanie z nich tak, jakby stanowiły jej własność. Kosiła, uprawiała, dbała i twierdziła, że taki stan utrzymywał się od owych 35 lat, a zatem cała nieruchomość stanowi jej własność. Zgodnie z polskimi przepisami po 30 latach tego rodzaju posiadania nieruchomości, posiadacz staje się właścicielem.
Prawowita właścicielka nie mogła się z tym pogodzić. Mówiła, że istotnie nie była na działce od wyprowadzki, ale przecież nigdy nie uznała, że jej nie chce.
Z taką wiedzą rozpoczął się proces.
Ten był o tyle ciekawy, że od początku dręczyło nas poczucie, że czegoś brakuje. Że pojawiła się jakaś istotna informacja, która nam umknęła, a która może mieć znaczenie dla rozstrzygnięcia.
A dokładnie chodziło o to, co się stało z domem? W żadnej części wniosku nie było o nim ani słowa.
Okazało się, że dom został rozebrany.
A dokładnie rzecz ujmując został zniszczony w czasie powodzi w 1997r i rozebrany przez właścicieli z pomocą rodziny.
Panowie dokonujący rozbiórki byli przesłuchiwani w sprawie jako świadkowie i powiedzieli o jeszcze jednej interesującej rzeczy. Bo przecież, żeby dom rozebrać i wywieźć gruz i drewno, jakie z niego pozostały trzeba najpierw wejść na tę działkę. A jak można było wejść, skoro wcześniej (od lat 60tych – zgodnie z wnioskiem o zasiedzenie) nieruchomość była ogrodzona metalowym ogrodzeniem.
Świadek – zapytany o to podczas rozprawy – zdziwił się niepomiernie i przyznał nieco cichszym głosem, że nie było tam żadnego metalowego ogrodzenia, a jedynie drewniany płot. A głos został ściszony, ponieważ okazało się, że ów płot budował tuż po wojnie dziadek właścicielki, a przesłuchiwany świadek swoją nogą go zniszczył, żeby na nieruchomość wejść. I pamięta to dokładnie, bo płot od razu padł. I nie wie, kiedy powstał metalowy, ale na pewno nie było go tuż po powodzi w 1997r.
W tym momencie sędzia zaczął dopytywać panią Kowalską (wnioskodawczynię), jak zareagowała na to, że ktoś przyjechał i rozebrał jej dom. Bo przecież on ma przed sobą jej wniosek, w którym jest napisane, że ona traktowała obie działki jako swoją własność. A przecież z zasady właściciele bronią należącego do nich mienia. A tutaj wpadła jakaś grupa ludzi, dom rozebrali, gruz wywieźli, drewno zatrzymali i pojechali. To właściciel chyba powinien coś z tym zrobić. Policję wezwać, bronić swego itd.
Wnioskodawczyni nieco zdziwiona odpowiedziała: „Przecież to nie moje było, co się będę wtrącać”.
I w tym momencie przegrała proces.
Ponieważ zasiedzenie jest możliwe tylko wtedy, gdy ktoś zajmuje cudzy majątek i posiada go nieprzerwanie traktując jako swoją własność. Przerwy w posiadaniu albo choćby nastawienie, wedle którego „to nie jest moje” powoduje, że czas zasiedzenia należy liczyć od początku (o ile w ogóle zaczyna biec).
Powódź z 1997r wyrządziła wiele złego. Ale – jak to w życiu bywa – przyniosła też dobre rzeczy. Nasza klientka jest nadal właścicielką rodzinnej działki.