To była dobra sprawa…

To była dobra sprawa…

Oczywistością jest, że nie każdą sprawę da się wygrać. Często nie chodzi też o wygraną, lecz o inne cele definiowane przez klienta.

Zastanawiam się natomiast od jakiegoś czasu, jak byłby oceniany przez swoich klientów adwokat, który tłumaczyłby klientom, że KAŻDY proces był bardzo udany, zaś przegrana jest skutkiem tego, że druga strona przedstawiła własne dowody.

Albo, że klient oczywiście wygrałby, gdyby druga strona niczego nie zrobiła. Niestety przeciwnik „coś” zrobił i wygrał.

Albo, że oczywiście sprawa byłaby wygrana, tyle że sąd niestety znał ów przepis, zgodnie z którym cała sprawa była z góry skazana na niepowodzenie.

Wydaje się, że kariera tego rodzaju pełnomocnika byłaby dość krótka i dość szybko zostałby on okrzyknięty nieudacznikiem o małym rozumku i przestał pracować w zawodzie.

W tym miejscu chciałbym serdecznie pozdrowić kadrę narodową w piłce nożnej. Niecierpliwie czekam na dalsze wymówki.

Jeszcze o deregulacji

Jedno z powszechnie używanych powiedzeń stwierdza, że wszyscy Polacy znają się na medycynie i prawie.
W praktyce oznacza to, że ani próby leczenia, ani prowadzenie doradztwa prawnego nie wymagają posiadania ani potwierdzania uprawnień czy wiedzy. Każdy, absolutnie każdy, może w Polsce otworzyć kancelarię prawną i brać pieniądze za doradzanie, jak inni mają rozwiązać swoje problemy. Pewne ograniczenia istnieją w możliwości reprezentacji przed sądem, lecz i one dają się dość łatwo obejść – co powoduje, że Państwa pełnomocnikiem w sądzie nie musi być adwokat czy radca prawny, lecz dowolna osoba.

Wczoraj byłem słuchaczem podczas rozprawy, gdzie jedna ze stron była reprezentowana przez tego rodzaju pełnomocnika. Sprawa trwała ok. 10 minut, lecz długo jej nie zapomnę. I to nie dlatego, że pani pełnomocnik zwracała się do sądu per: „proszę pana, wysoki sądzie”. Najbardziej szokujące było dla mnie, gdy pani pełnomocnik nie wiedziała, czy może złożyć kolejne dokumenty (w tym dowód na to, że jej klient spłacił zadłużenie, którego żądała druga strona) i pytała sąd o zgodę. To trochę tak, jakby wynająć ochroniarza, który w sytuacji zagrożenia zapyta: „a którą stroną wylatuje kula?”.

Było to tuż po tym, gdy podała sędziemu plik kartek, a gdy on zapytał, co ma z tym zrobić (prawidłowa odpowiedź brzmiałaby: „jest to dowód w sprawie”), odpowiedziała: „nie wiem, poprzedni prawnik kazał mi to złożyć”. Innymi słowy, pani biorąca pieniądze za obsługę prawną nie wiedziała, w jaki sposób ma przedstawić dowód zapłaty – czyli coś, co powoduje, że jej klient wygrywa sprawę.

Nie pisałbym o tym, gdyby był to jednostkowy przypadek. Nie pisałbym o tym, gdybym drugi raz w życiu spotkał się z takim ogromem niekompetencji. Niestety tego rodzaju kompromitujące zachowania są regułą dla osób nie będących adwokatami i radcami. Problem polega na tym, że klient nie jest w stanie tego ocenić. To co widzi klient, to swojego pełnomocnika, który rozmawia z sądem. Co więcej, rozmawia dłużej niż jego przeciwnik (podczas tej konkretnej rozprawy mecenas drugiej strony siedział z lekkim uśmiechem i z rozbawieniem patrzył na popisy przeciwniczki procesowej). Więc zapewne jest dobrze.

W okolicach sądów trudno teraz nie dostrzec słupów pozaklejanych reklamami biur doradztwa prawnego czy osób wciskających ulotki osobom wychodzącym z sądów. Jak się zdaje jednym z głównych argumentów jest slogan „jesteśmy tańsi niż adwokaci”. Może i tak jest (choć śmiem wątpić), lecz jeżeli poziom jest taki, jak zaobserwowany przeze mnie do tej pory, to równie dobrze można te pieniądze dać na ofiarę, cele dobroczynne czy chociażby wrzucić do rzeki – efekt będzie co najmniej taki sam.

Egzaminy, egzaminy

Nie maturalne jednak, a prawnicze.

Zakończyło się sprawdzanie prac na egzaminach zawodowych, których zdanie uprawnia do wykonywania zawodu adwokata lub radcy prawnego. Jak podaje ministerstwo sprawiedliwości 5433 osoby mogą wkrótce zacząć nosić togi adwokackie (to te zielone) albo radcowskie (niebieskie). Egzamin zdało 76% aplikantów adwokackich oraz 74% aplikantów radcowskich.

Do egzaminu mogły przystąpić zarówno osoby, które ukończyły aplikację, jak i te, które przez co najmniej pięć lat wykonywały czynności prawnicze w kancelariach (w ustawie deregulacyjnej skrócono ten okres do 4 lat). W tym przypadku egzamin adwokacki zdało 43% osób, radcowski – 45%.

Gratuluję i życzę wytrwałości na wyboistej prawniczej ścieżce kariery.

Ach ten zły e-sąd

Przetoczyła się przez media kolejna fala krytyki elektronicznego postępowania upominawczego (tzw. e-sądu). Dla tych, którzy mediów unikają – e-sąd to specjalna procedura wydawania wyroków.Pozew składa się w internecie, za pośrednictwem strony WWW, tam też opisuje się: żądanie, dowody i wszystko uzasadnia.

Osoby orzekające w e-sądzie nie widzą w ogóle dowodów (jeden z największych powodów krytyki), mogą jedynie przeczytać ich opis, np. Umowa nr XXX z dnia XX-XX-XXXX, na podstawie której pan Kowalski zobowiązał się do zapłaty panu Nowakowi kwotę 15,80 zł.

Kolejnym powodem ataków jest fakt, że w Polsce obowiązuje zasada (zapisana w aktach prawnych) uznawania za doręczone pism urzędowych, które były dwukrotnie awizowane. Nieodebranie w terminie listu z poczty może skutkować tym, że pismo zostanie uznane za doręczone. Jeśli w środku był wyrok – to po uznaniu go za doręczony – zaczyna biec termin do jego zaskarżenia. Brak reakcji powoduje uprawomocnienie wyroku i uprawnia wierzyciela do rozpoczęcia egzekucji.

Do tego dochodzi to, że sąd nie weryfikuje, czy podany adres pozwanego jest prawidłowy czy nie. Błędny adres uniemożliwia odebranie przesyłki, która może zostać uznana za doręczoną, co spowoduje uprawomocnienie wyroku itd.

Wszyscy Ci oburzeni zapominają o kilku sprawach:

1. Taki rodzaj doręczeń istnieje w Polsce od kilkudziesięciu lat. Ma on zapobiegać temu, aby dłużnik nie przedłużał postępowania nie odbierając korespondencji; Dość skuteczną metodą ochrony jest zameldowanie w miejscu zamieszkania. Przesłanie do sądu zaświadczenia o zameldowaniu pod innym adresem niż wskazany w pozwie daje niemal pewny powrót do procesu i możliwość przedstawienia swoich racji. Sprawa skomplikuje się po uchyleniu obowiązku meldunkowego – no ale skoro społeczeństwo się tego domaga…

2. Nawet jeżeli e-sąd wyda nakaz zapłaty, który się uprawomocni – to uchylenie go jest igraszką. Wystarczy przesłać do sądu dowody wykazujące, że podany w pozwie adres był nieprawidłowy. Sąd nakaz uchyla, a na dodatek informuje komornika o braku podstaw do prowadzenia egzekucji (czego nie ma w „normalnym” postępowaniu);

3. Sprzeciw od nakazu zapłaty w e-sądzie, może ograniczyć się do kilku słów i też odniesie pożądany skutek (uchylenie nakazu i „zwyczajny” proces).

Innymi słowy przedstawiane zarzuty to kolejny medialny wymysł osób, które zbyt wiele o sprawie nie wiedzą, ale wyczuły nośny temat.

Jak sędzia CBA podpadła

„- Naruszono godność i powagę sądu – uważa szef CBA Paweł Wojtunik po decyzji sądu umożliwiającej marszałkowi woj. podkarpackiego opuszczenie aresztu po wpłaceniu 60 tys. zł poręczenia majątkowego” – relacjonuje Gazeta Wyborcza.

Jak wynika z dalszej relacji: „- Mamy wątpliwości co do decyzji umożliwiającej opuszczenie aresztu przez marszałka województwa podkarpackiego po wpłaceniu nieadekwatnie niskiej kwoty w kontekście zachowania sądu podczas posiedzenia aresztowego – mówi rzecznik CBA Jacek Dobrzyński. I wyjaśnia: – Naszym zdaniem sposób, w jaki została podjęta i zakomunikowana decyzja, narusza powagę i godność sądu. Dlatego szef CBA Paweł Wojtunik skierował pismo w tej sprawie do ministra sprawiedliwości.”

No i konia z rzędem temu, kto zrozumie o co poszło?

Paweł Wojtunik przed objęciem stanowiska szefa CBA był wieloletnim funkcjonariuszem Policji. Można zatem z dużą dozą pewności stwierdzić, że nie chodzi o sam fakt zwolnienia z aresztu i ustanowienia poręczenia. Z pewnością nie raz i nie dwa zetknął się z decyzjami sądu, z którymi się nie zgadzał.

Wedle dalszej relacji Gazety niezawodny TVN24 podał, że chodzi o słowa pani sędzi: „podejrzany powinien być zadowolony”. Sądząc po komentarzach pod artykułem stacja ponownie trafiła w zapotrzebowanie społeczne, gdyż najwyższa instancja w postaci ludu pracującego miast i wsi zatrzęsła się z oburzenia zarzucając pani sędzi łapownictwo, kumoterstwo z podejrzanym i co tam jeszcze wrednego można wymyślić.

I nie warto byłoby może wspominać o tej historii (o której w poniedziałek nikt nie będzie pamiętał – chyba, że pan minister Gowin postanowi po raz kolejny zdobyć punkty w społeczeństwie plotąc bzdury na temat praktyki prawa w Polsce), gdyby nie pewien drobiazg.

Jestem całkowicie przekonany, że nie o to poszło. Bo „wstrząsające” zdanie pani sędzi to codzienność. W 99% przypadków sędzia po wydaniu orzeczenia zwraca się do oskarżonego, podejrzanego. To ostatecznie jego sprawa. To on jest sądzony i to jego – w głównej mierze – dotyczą decyzje sądu.

Czy oskarżony marszałek powinien zatem być zadowolony? Skoro groziło mu tymczasowe aresztowanie, a sędzia stwierdza, że jest niepotrzebne, bo wystarczy wpłata 60 tys. zł i może cieszyć się wolnością? Wprawdzie podejrzany nie przyznaje się do winy i zaprzecza zarzutom, to jednak o wiele łatwiej przygotować się do obrony w zaciszu domu niż w celi.

Nie rozumiem także zarzutu postawionego przez rzecznika prasowego CBA, że kwota poręczenia jest „nieadekwatnie niska”. Skoro zarzut dotyczy łapówkarstwa na kwotę „kilkudziesięciu tysięcy złotych” to oznacza to w tym kontekście zapewne od 40 do 80 tys. (Skoro łapówek miało być więcej, jedna wynosiła 30 a inne „kilka tysięcy”). A górna granica? W medialnym świecie pow. 80 tys. zapewne byłoby opisywane jako „prawie sto”.

Jeżeli mamy zatem zarzut na góra 80 tys. a poręczenie jest ustanawiane na 60 tys. – to śmiem twierdzić, że jest ono wygórowane. Tym bardziej, że kwota poręczenia nie ma nic wspólnego z karą, naprawieniem szkody, nawiązką czy jakimkolwiek innym środkiem odpłaty za przestępstwo, a ma jedynie zapewnić prawidłowy tok postępowania.

Pozostaje zatem pytanie – o co właściwie chodzi? Bo gdyby jednak okazało się, że o powyższe zdanie, wówczas szef CBA powinien zostać natychmiast zdymisjonowany za próbę wpływania na niezawisłe decyzje sądu. Bo kraj, w którym służby specjalne dyktują wyroki już przeżyliśmy. I wierzcie mi Państwo – nie chcecie do tego wracać.

Uzupełnienie – 29.04.2013r.

I wygląda na to, że służba specjalna próbuje wpływać na orzeczenia Sądu. Albo się komuś przewróciło w głowie, albo CBA bąbelki (znów) uderzyły do głowy.

Prawniczy szaman

Wspomniałem wcześniej, że najtrudniejszym przeciwnikiem adwokata jest jego własny klient, ukrywający część tego, co się wydarzyło w jego sprawie – ewentualnie przedstawiający nie fakty, lecz własną interpretację. O ile to drugie jest dość łatwe do skorygowania podczas rozmowy, o tyle ukrywanie faktów to jak gra w rosyjską ruletkę (tyle, że klient strzela tylko we własny portfel).

Brałem ostatnimi czasy udział w postępowaniu, gdzie przeciwnik przedstawił własną wersję wydarzeń w pozwie, mój klient przedstawił swoją, powołali świadków, którzy przed sądem opowiedzieli jeszcze coś innego, a następnie podczas przesłuchania zmienili (obaj) to, co twierdzili wcześniej. I to zmienili tak bardzo, że na sali sądowej powinni byli zamienić się miejscami, ponieważ z jakichś przyczyn najwyraźniej zaczęli chcieć, aby wygrał ten drugi.

Co ciekawsze – gdy przed rozpoczęciem sprawy próbowałem wyciągnąć z klienta, jak to było naprawdę, usłyszałem kilkukrotnie, że przecież opowiada najświętszą prawdę. Na delikatne sugestie, iż najświętsza prawda nie brzmi wiarygodnie nawet dla mnie (a przecież dostałem pieniądze za to, żebym w nią wierzył), słyszałem jedynie głos świętego oburzenia.

Cóż – wersja usłyszana w sądzie brzmiała o niebo bardziej wiarygodnie od tego, co było mówione wcześniej. Okazało się jednak, że była ona nowością, zarówno dla mnie, jak i dla mecenas z drugiej strony, która siedziała tam równie zaskoczona.

Efekt był taki, że kilkumiesięczny spór rozstrzygnął się w ciągu kilkunastu minut przesłuchania stron, sąd oparł wyrok na zupełnie innych podstawach niż przedstawione przez pełnomocników, którzy byli tam zresztą zupełnie niepotrzebni.

I wychodząc z sali miałem wrażenie, że obaj spierający się panowie, potraktowali pełnomocników jako szamanów na szczęście – którzy nic pożytecznego w praktyce nie zrobią, ale może przyniosą szczęście. Cóż, jeden z nich miał rację.

Jak wybrać adwokata?

Gdy już wiadomo, któż zacz ów adwokat (tych którzy nie wiedzą odsyłam tutaj) – pozostaje pytanie, jak wybrać tego, który jest najlepszy.

Jak to w życiu bywa, nie ma jednej idealnej recepty, tak jak nie ma jednej osoby, która spełni wszystkie stawiane przed nią wymagania.

Z punktu widzenia klienta problem polega na tym, że pracę danej osoby najczęściej można ocenić dopiero po jej zakończeniu. Pomimo tej trudności poniżej kilka uwag, które mogą być Państwu pomocne w wyborze.

1. Doświadczenie w prowadzeniu danej kategorii spraw.
Pytanie, o to ile adwokat prowadził spraw tego samego rodzaju pozwoli zorientować się co do jego doświadczenia w tej dziedzinie.

2. Umiejętność wyjaśniania sprawy
Przed zaangażowaniem kogoś do prowadzenia sprawy można (a nawet trzeba) poprosić o listę czynności, które będą podejmowane i wyjaśnienie ich celu. Umiejętność prostego wyjaśnienia, jak sprawę wygrać pozwala przypuszczać, że i przeciwnikowi (i sądowi) jasno zostanie wyklarowane, kto ma rację.
Oczywiście nie należy oczekiwać dokładnej „instrukcji obsługi sprawy”, a jedynie ogólnego zarysu.

3. Dociekliwość
Słyszy się czasem w branży prawniczej, iż „największym wrogiem jest klient” – nie chodzi przy tym o wzajemną niechęć pełnomocnika i klienta (ta bowiem powinna skutkować wypowiedzeniem stosunku pełnomocnictwa), lecz o zatajone przez klienta fakty, które zmieniają diametralnie obraz sprawy. Gdy zatem po przedstawieniu własnego opisu sprawy słyszycie państwo od adwokata szereg szczegółowych pytań – policzcie to za zasługę. Oznacza to bowiem, że 1) adwokat słuchał, co do niego mówiliście, 2) zrozumiał całą sprawę 3) zmierza do poznania wszelkich możliwych szczegółów, aby mieć pewność, jak się powinien zachować, aby wygrać.

Życzę powodzenia w wyborze!

Płomienne mowy na salach sądowych – powrót do przeszłości

Bez fanfar, gromów z niebios i politycznych kłótni w mediach nadszedł cichaczem 3 maja 2012r. A z nim kolejna zmiana kodeksu postępowania cywilnego. Co dziwne – temat rozpalający do czerwoności prawniczą stronę internetu, w ogóle nie przebił się do powszechnej wiadomości (choć wprowadzane zmiany są fundamentalne).

Poniżej kilka uwag na temat nowej procedury cywilnej.

Przepisy kodeksu postępowania cywilnego określają sposób działania sądu w sprawach cywilnych. Należą do nich m.in. sprawy o zapłatę, sprawy pracownicze, sprawy rodzinne, spadkowe, sprawy dotyczące nieruchomości itp. (Zmiany nie dotyczą procedury karnej – czyli tych spraw, gdzie prokuratura, policja czy inne uprawnione organy oskarżają o popełnienie przestępstwa/wykroczenia).

Od 3 maja wprowadzono m.in. następujące nowe zasady:
1) Powód w piśmie wszczynającym postępowanie powinien opisać stan faktyczny sprawy w taki sposób, aby wyczerpać go całościowo oraz powołać wszystkie niezbędne dowody;
2) Strona przeciwna (pozwany) w taki sam sposób powinna odpowiedzieć.
Co do zasady cały stan sprawy winien być sądowi znany po przeczytaniu tych dwu pism.

Dalsze powoływanie dowodów i składanie pism jest ograniczone (pisma wolno składać tylko na zarządzenie sądu, nowe dowody powoływać o ile stało się to konieczne dopiero w toku procesu, np. na skutek nowej, nie znanej wcześniej, argumentacji drugiej strony).

Oczywiście istnieją wyjątki i wyjątki od wyjątków, a na domiar złego przepisy zostały tak skonstruowane, że istnieje kilka wariantów ich stosowania.

Co się zmieni w praktyce:
1) Osobom bez wykształcenia prawniczego będzie trudniej samodzielnie wygrać w sądzie, ponieważ znajomość procedury i obycie z praktyką będą niezbędne już przy składaniu pozwu;
2) Prawdopodobnie wydłużą się rozprawy – skoro nie będzie można składać pism – strony będą dyktować do protokołu swoje stanowiska;
3) Tzw. prawda materialna (czyli to jak było naprawdę) będzie miała jeszcze mniejsze znaczenie niż dotąd – istotne będzie to, co strony powiedzą sądowi;

Czy wprowadzone przepisy przyspieszą postępowania? Moim zdaniem tak. Tyle, że kosztem zbadania istoty sprawy. Może to jednak znak czasów. Skoro przeminęły lata, gdy samochody naprawiało się samodzielnie w garażu, może nadszedł faktycznie czas pełnego „sprofesjonalizowania” spraw sądowych.
Jest tylko małe „ale”.
Komplikowanie procedury i jednoczesne obniżanie poprzeczki w dostępie do zawodów prawniczych (deregulacja ministra Gowina) nie może skończyć się dobrze dla klientów. I nie zmienią tego krzyki o „obronie interesów korporacji” tak powszechne w mediach. Od takich okrzyków wiedzy absolwentom nie przybędzie.

Kto z winy swej…

Gdy już wynaleziono koło i przyczepiono do niego silnik, okazało się, że maszyny, które zbudowaliśmy mogą być dla nas niebezpieczne. Pomimo coraz lepszych zabezpieczeń, stale poprawianych procedur i wdrażanych szkoleń wypadki zdarzają się i zapewne zawsze będą się zdarzać.
Wypadki – poza oczywistymi uszkodzeniami na zdrowiu oddziałują także na nasz stan majątkowy. Koszty leczenia, rehabilitacji, pieniądze, których nie zarobiliśmy wszystko to stanowi wymierne straty, które stały się udziałem osoby poszkodowanej. Oprócz tego istnieje możliwość żądania zadośćuczynienia za rozsławione przez amerykańskie produkcje filmowe „straty moralne”, zaś przekładając to na język polski – doznaną krzywdę.
Oczywistym jest, iż osoba poszkodowana jest zainteresowana uzyskaniem jak najwyższych kwot. Równie oczywiste jest, iż poszkodowani z zasady nie mają wiedzy, ani doświadczenia w temacie odszkodowań, co skutkuje korzystaniem przez nich z oferowanych przez innych odpłatnie usług.
Pytanie – ile to kosztuje?
Zanim zacznę szukać odpowiedzi, zapytam Państwa.
Czy zgodzilibyście się Państwo sprzedać komuś samochód – za pośrednictwem komisu – w sytuacji, gdy umowa stwierdzałaby, że:
1) komis ustala cenę auta, a właściciel nie ma na to żadnego wpływu;
2) komis zabiera 40% tak ustalonej ceny;
3) nawet jeśli sami znajdziecie kupca, komis zabiera 40% ceny;
4) nawet jeśli zerwiecie umowę, komis zabiera 40% ceny;

Nikt chyba nie wróżyłby długiej kariery tego rodzaju pośrednikowi.
Jak to się zatem dzieje, że licznie pączkujące kancelarie odszkodowawcze (nierzadko udające, że mają cokolwiek wspólnego z zawodami prawniczymi), stosując takie właśnie praktyki rosną jak na drożdżach? Jak to możliwe, że pacjentom po ciężkim wypadku, jeszcze w szoku na szpitalnych łóżkach podsuwa się do podpisania umowy z tego rodzaju zapisami?
Jest to oczywisty wynik braku regulacji w tym zakresie powodujący, że każdy może założyć działalność odszkodowawczą i NIKT nie ma nad tym żadnej kontroli. Możemy zadawać sobie pytanie – kiedy wolny rynek cudownie uzdrowi sytuację, możemy pisać mądre opracowania wyjaśniające zjawisko.
Tylko proszę pamiętać, że w tym właśnie czasie pokrzywdzeni w wypadkach oddają połowę należnych sobie pieniędzy komuś, kto wykorzystał doznany szok powypadkowy.

Gdy drzwi otwarte czas wybić okna – czyli rzecz o „deregulacji”

Dawno, dawno temu, gdy nie było facebooka i naszej klasy, gadu-gadu nazywało się SMS Express, a radcowie prawni zatrudnieni na podstawie umowy o pracę nie mogli jednocześnie prowadzić własnych kancelarii, absolwenci prawa walczyli o otwarcie zawodów prawniczych. Głównymi zarzutami kierowanymi pod adresem samorządów prawniczych były:

  • ograniczanie dostępu do zawodu poprzez promowanie członków rodziny osób już wykonujących zawód,
  • niejasne kryteria naboru, szczególnie tzw. pytania z wiedzy ogólnej, nie dotyczące prawa,
  • nadużycia podczas wstępnych egzaminów ustnych
  • Postulowano wówczas:

  • ograniczenie egzaminów wstępnych wyłącznie do tematyki prawniczej
  • zwiększenie ilości osób przyjmowanych na aplikacje;
  • Pominąwszy największych radykałów, nie kwestionowano w zasadzie tego, że absolwenci prawa nie są przygotowani do praktycznego wykonywania zawodu. Przyjęty model kształcenia zakładał bowiem zdobywanie wiedzy teoretycznej na studiach i niezbędnej praktyki podczas aplikacji.

    Wszystkie postulaty zostały spełnione.

    Egzamin wstępny to obecnie wyłącznie test z prawa, zrezygnowano z egzaminu ustnego, a ilość przyjmowanych na aplikację osób zależy od ilości uzyskanych punktów, a nie ilości kandydatów. Dodano ponadto możność podchodzenia do egzaminu zawodowego (końcowego) po wykazaniu się 5-letnią praktyką w zawodzie prawniczym, bez odbywania aplikacji.
    Absolwenci dostali więcej niż początkowo planowali.

    Jednakże hasło „otwarcie zawodów prawniczych” okazało się tak popularne, że wszyscy politycy wypisali je sobie na sztandarach. Ostatnimi czasy minister Gowin ruszył do boju z korporacjami. Przyjmując nominację zadeklarował swój zapał do „otwierania” naszego zawodu. Po około 2 miesiącach ktoś mu powiedział (co minister skwapliwie powtórzył w wywiadzie), że zawód prawniczy jest „otwarty”, a uzyskanie wymarzonego tytułu uzależnione jest wyłącznie od posiadanej wiedzy.

    I powstał problem. Jak wyważyć drzwi nie tylko nie zamknięte, ale wręcz otwarte na oścież. Gdy jest potrzeba, znajdzie się i sposób. Minister postanowił powybijać okna.

    Minister ogłosił „deregulację zawodu” poprzez skrócenie do lat 3 okres praktykowaniu, uprawniającego do podejścia do egzaminu zawodowego. Tym samym – o ile proponowana zmiana wejdzie w życie – ustawodawca obniży rangę aplikacji, stwierdzając ustawowo, iż nie ma znaczenia, czy ktoś 3 lata uczył się i praktykował jako aplikant, czy też był jedynie „zwykłym pracownikiem”.

    Wypada mi się zgodzić z ministrem Gowinem w pewnej podstawowej kwestii. Żaden prawnik nie zaproponowałby takich zmian jak on. Ale nie ze strachu. Ktoś, kto kończył studia prawnicze i podjął pierwszą pracę w kancelarii pamięta, jak niewielkie umiejętności praktyczne posiadał.
    Ktoś, kto prowadzi kancelarię, wie ile umieją studenci przyjmowani na staże, czy aplikanci tuż po rozpoczęciu aplikacji. I niestety nie posiadają oni umiejętności pozwalających im na samodzielne wykonywanie zawodu. Bo te umiejętności nabywają dopiero podczas aplikacji.

    A skoro o „pozytywnej szajbie” ministra Gowina mowa. Ciekaw jestem, czy odważy się on usunąć wszelkie ograniczenia dla tłumaczy przysięgłych. Wówczas wykonywanie zawodu byłoby możliwe po złożeniu oświadczenia, że dana osoba zna język obcy.
    Wolny rynek przecież to zweryfikuje. A że obcokrajowiec nie zrozumie? Cena wolnego rynku.