Trochę ponad 11 lat temu rejestrowałem działalność gospodarczą. Udałem się wówczas dzielnie do urzędu gminy, gdzie byłem zameldowany i wypełniałem formularze. Następnie wizyta w urzędzie statystycznym, skarbowym, ZUSie, banku itd.
31 maja zakończyłem prowadzenie działalności w formie jednoosobowej działalności gospodarczej (od dwu dni jestem dumnym partnerem w spółce). Konieczne więc było zamknięcie działalności.
Tym razem dokonałem tego siedząc w niedzielny poranek w mieszkaniu i popijając poranną kawę. Wypełniłem jeden formularz w internecie, podpisałem podpisem elektronicznym i już. Dojdzie do tego jedno wysłane tradycyjną pocztą oświadczenie na potrzeby VAT.
Ale to oczywiście nie wszystko. Albowiem konieczna jest wizyta osobista, podpisanie stosów dokumentów, wylegitymowanie się i odczekanie. Gdzie? Ano w banku.
Okazuje się bowiem, że Polska jest tak dziwnym krajem, że papiery, problemy i formalizm piętrzą się nie w urzędach, lecz w prywatnych bankach. I innych prywatnych instytucjach.
Analogicznie przy rejestrowaniu spółki. Gdy już sąd wydał postanowienie (zajęło to tydzień od dnia wysłania przez na wniosku), przemiła pani z urzędu skarbowego zadzwoniła z prośbą o korektę danych, aby usprawnić postępowanie. Następnie przemiła pani z ZUSu zadzwoniła z prośbą o wyjaśnienie jakiegoś szczegółu.
Następnie zadzwonił bank z informacją, że odrzuca wniosek o założenie konta z uwagi na błędne podanie numeru lokalu. Bez możliwości skorygowania, poprawienia czy uzupełnienia.
Na pocieszenie pozostaje to, że w tym roku nad morze dojedziemy autostradą (państwową zresztą). I jak tu nie zostać socjalistą?